Powrót na główną stronę

               

styczeń2024 r.

 

Rok 1945 - wspomnienia niemieckich stargardzian

Giese - Giesenfelde

 

Oto kolejne wspomnienie z roku 1945. Tym razem jest to relacja Johanna Ferdinanda Giese właściciela majątku Giesenfelde (obecnie Giżynek). Wcześniej zamieściliśmy wspomnienia polskich pionierów: rodziny Lampartów - Gdy wstawał świt, Kazimierza Jasicy - Z małopolskiej wsi do Stargardu nad Iną i Władysława Wołocha - To moje miasto, a także dwóch Niemek: Käte Lorentzen - Między zmierzchem a świtem (tytuł TPS) i Käthe Acker Biała fasola oraz Wielki Wał i czarna kawa. Na naszej stronie znajduje się też kalendarium wydarzeń 1945 r.

***

 

Johann Ferdinand Giese - urodzony 6 sierpnia 1879 r. Właściciel majątku Giesenfelde (obecnie dzielnica Stargard - Giżynek) oraz mieszczącej się tam cegielni. Członek rady nadzorczej Cukrowni w Kluczewie (Zuker Fabrik Klützow).

Opuścił Giesenfelde 7 lutego 1945 r., ewakuując się wraz z rodziną i innymi mieszkańcami Giesenfelde za Odrę w okolice Greifswaldu. Wrócił do Giesenfelde 24 lutego po czym następnego dnia udał się w drogę powrotną. Przebywając w różnych miejscowościach na zachód od Odry 5 marca otrzymał informację o zajęciu Stargardu i Giesenfelde przez Armię Czerwoną. Po blisko dwóch miesiącach oczekiwania postanowił znów powrócić do Giesenfelde.

 Giesenfelde - fragment planu Stargardu z 1938 r.

 

Johann Ferdinand Giese

 

1 maja wszyscy świętowali[1]. Po ucieczce Nehringów byłem jeszcze raz u Metelmanna i zapytałem, czy mógłbym mu w czymś pomóc. Powiedział tylko: „Zaopiekuj się moją synową i jej dziećmi”. Wieczorem o godz. 11, gdy już spaliśmy, usłyszeliśmy straszny hałas: uderzenia kolbami w drzwi, pani Metelmann krzyczała, itd.

Wyskoczyłem niekompletnie ubrany i otworzyłem drzwi, podejrzewając, że są to już Rosjanie. Już poprzedniego wieczora wywiesiliśmy białe flagi. Ale byli to Polacy z koszar dla żniwiarzy, wszyscy uzbrojeni w oślepiające latarnie, około 10 mężczyzn dowodzonych przez polskiego kowala od Löbnitza. „Ręce do góry!” Co mieliśmy robić, bez broni! Przeszukali cały dom (szukali broni) i zniknęli. Zatelefonowałem zaraz do Löbnitza, Metelmann jeszcze nie spał, ale po kilku minutach rozmowa została przerwana. Horda dotarła tam w międzyczasie i związała Metelmanna. Gdy następnego dnia został oswobodzony przez Rosjan, wziął truciznę i po trzech dniach zmarł.

2 maja rano Polacy ci zjawili się u nas ponownie, tym razem z kobietami, ok. 30, i opróżnili całe mieszkanie. Wynieśli nasze rzeczy, wszystkie walizki, szynkę, słoninę, kiełbasę. Również moją aktówkę ze wszystkimi dokumentami, książeczkami oszczędnościowymi oraz wszystkie ubrania, płaszcze, bieliznę, nawet szczoteczkę do zębów i przybory do mycia. Gdy ok. godz. 9 zjawili się kawalerzyści rosyjscy, Polacy uciekli.

Rosyjski major zarządził, że powinniśmy natychmiast spakować i załadować nasze rzeczy i przenieść się w rodzinne strony, by tam podjąć pracę na roli. Gdy powiedziałem, że Polacy skradli nam większość naszych rzeczy, obiecał, że je odzyska. Niestety, zapomniał o tym. Po godzinie Rosjanie wyruszyli dalej i zabrali traktor. Natychmiast zjawili się Polacy.

W międzyczasie razem z uczniem Denckiem ze Stralsundu zaprzągłem trzy konie do ogumionego wózka i załadowaliśmy na niego wszystko, co było jeszcze do uratowania. Również panią Metelmann oraz trzy siostry Denck i panią Weissheit, ciągle walczącą z Polkami. Załatwiliśmy 5 cetnarów owsa na drogę i szczęśliwie wyruszyliśmy o godz. 12 w drogę. W Kindshagen nie było nikogo z naszych ludzi, wszyscy tamtejsi mieszkańcy ukryli się. Grete poszła dzień wcześniej do swoich rodziców, a Mamsell już dwa tygodnie wcześniej.

Wszyscy mieszkańcy Giesenfelde stali w Löbnitz przy drodze, bo rozniosła się wiadomość, że przyjechał nasz wóz. Dosłownie rzucili mi się na szyję, bo słyszeli, że zostałem rozstrzelany przez Rosjan. Radość była ogromna, gdy powiedziałem, że idziemy do Giesenfelde. Wziąłem Vanselowa od razu jako woźnicę, inni mieli wyruszyć za nami dwoma wozami, przez Stralsund, gdzie mieliśmy się spotkać, a stamtąd jechać dalej razem. Niestety zabłądziliśmy i zobaczyliśmy się dopiero w Stargardzie.

W drodze do Stralsundu, gdzie mieliśmy wysadzić ludzi z Kindshagen, spotkało nas pierwsze rozczarowanie ze strony Rosjan. Po pełnej zaufania rozmowie z rosyjskim majorem w Kindsagen myślałem: są lepsi niż się mówi. Wkrótce miałem przekonać się, że jest inaczej. Zatrzymaliśmy się, gdy przechodziły obok oddziały rosyjskie. Rosjanie zatrzymali się również i zdarli mi z nóg długie buty z cholewami, w dodatku padał deszcz. Wydaje mi się, że miałem głupią minę. Vanselow zaniósł mnie do wozu. Dzięki Bogu znaleźliśmy w Stralsundzie na wozie jeszcze jedną parę butów, których nie odkryli Polacy.

W Stralsundzie pobłądziliśmy, ale odnaleźliśmy willę Dencka, gdzie chcieliśmy przenocować. Wyładowaliśmy wszystko z wozu i zajęliśmy kwaterę: pani Metelmann z czwórką dzieci, pani Weissheit, żona Hansa Metelmanna z dwójką dzieci, trzy siostry Denck (21-letnie trojaczki) i Reiner Denck w jednej izbie na ziemi, matka i ja na krzesłach w drugiej, Vanselow w korytarzu: w sumie 16 osób, które jechały naszym wozem.

Około wpół do jedenastej, po zaledwie 15 minutach odpoczynku, zaalarmowały nas uderzenia kolb w drzwi. Uzbrojeni rosyjscy żołnierze wdarli się do środka i wyciągnęli trzy siostry Denck, zaciągnęli je na górę i wypuścili dopiero następnego ranka około wpół do szóstej. Byliśmy bezsilni. Biedne dziewczyny, naprawdę miłe, dobrze wychowane ładne młode panny, były okropnie nieszczęśliwe, chciały odebrać sobie życie. Dopiero teraz dowiedziałem się od nich, że już poprzedniego dnia zostały zgwałcone przez kilku Rosjan, podczas gdy ja pertraktowałem na podwórzu z rosyjskim majorem. Po rozmowie ze mną powoli się uspokoiły. Podarowały mi wtedy cztery zielone koszule po swoim ojcu.

3 maja rankiem zaprzęgnęliśmy wóz i pojechaliśmy dalej. Mieliśmy za sobą  potworną noc i byliśmy szczęśliwi, gdy znowu siedzieliśmy na wozie. Lepiej byłoby, gdybyśmy zostali w willi Dencka. Ale któż mógł wiedzieć, co nas czeka. Poza tym powiedziałem sobie, że jeśli chcę uratować dla swojej rodziny Giesenfelde, muszę tam przede wszystkim być sam. Przeżycia tej nocy spowodowały, że odetchnęliśmy z ulgą, opuszczając Stralsund. Mijaliśmy rodzinę Kronstädt. Moja matka pozdrowiła ich krótko, wysadziliśmy Metelmannów i panią Weissheit, zostaliśmy zaopatrzeni jeszcze w kilka chlebów i ruszyliśmy w drogę.

W kolejne dni nie robiłem żadnych notatek i niestety nie potrafię dziś wymienić miejscowości, w których nocowaliśmy na wozie. Obliczyłem tylko, że w ciągu tych dziewiętnastu dni jazdy nasz wóz został dwadzieścia pięć razy przeszukany i splądrowany. 3 maja czterokrotnie strzelano i grożono nam rozstrzelaniem, bo znaleziono butelkę rumu. Nocowaliśmy w lesie albo w okolicy wiosek. 4 maja zabrali nam trzeciego konia, a następnie dwa pozostałe wymienili na dwa ułomne konie, z których jeden nie ciągnął powozu. Ukradliśmy potem konie tabunowi Rosjan itd.

Każdego dnia posuwaliśmy się jednak do przodu, ciągle zaczepiani, wciąż wymieniając konie. W Hildebrandshagen trzy kobiety poprosiły nas, żeby je zabrać ze sobą. Płakały i skarżyły się, że nie są już w stanie wytrzymać ciągłego gwałcenia przez Rosjan. Zabraliśmy je, ale musieliśmy to gorzko odpokutować. Kozacy ścigali nas, zabrali nam konie i zgwałcili jedną z kobiet na wozie w obecności wszystkich.

10 maja dotarliśmy do Garz. Tu najpierw zabrali nam konie i staliśmy na ulicy z samym wozem. Po długich prośbach komendant z Garz oddał nam jednego konia i mogliśmy jechać. Niemieccy przesiedleńcy wjechali do gospodarstwa, które zachowało się w połowie, a w jego pobliżu znajdowała się sprawna studnia. Było tam 30 wozów, ponieważ przejście na Odrze nie było jeszcze wolne. Polskie kolumny przesiedleńców, które nękały nas bardziej niż rosyjscy żołnierze, którzy obozowali w pobliżu. Byliśmy szczęśliwi, że znajdowaliśmy się wśród Niemców, i tak rozkwitło całkiem przyjemne życie obozowe.

Przebywaliśmy tutaj sześć dni. Dwa razy musieliśmy pracować przy transporcie koni, co było bardzo męczące: 30 km jazdy na oklep w czasie strasznego upału 13 maja, a 15 maja przez Schwedt ok. 22 km. Od czasu do czasu zarzynaliśmy wołu (skradzionego nocą) i rozdzielaliśmy na wszystkie wozy. W ogóle żyliśmy dzięki skradzionej żywności, ziemniaki były głównym pożywieniem, nigdzie nie otrzymywaliśmy żywności. Vanselowowi udało się załatwić nocą kilka ładnych lisów. Niestety, nie mieliśmy ich długo.

Muszę coś uzupełnić. Gdy wyruszyliśmy, mieliśmy wszyscy białe opaski na ramieniu, a na wozie białe flagi. W Greifswaldzie powiedziano nam, że musimy je jak najszybciej usunąć, bo białe flagi mogą nosić jedynie urzędnicy, a my powinniśmy mieć przy wozie flagę czerwoną. Poszukaliśmy więc czerwonego materiału i zatknęliśmy go na wozie. Po trzech dniach zjawili się młodzi Polacy i zerwali nam tę czerwoną szmatę, wołając: „Przeklęty niemiecki pies, chce się schować za czerwoną flagą.” Odtąd jechaliśmy bez flagi. To tylko dla scharakteryzowania sytuacji. Miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy, wyglądały potwornie. Jeśli nie były zniszczone lub spalone, to domy w majątkach ziemskich, chłopskie i robotnicze były rozgrabione, meble zrabowane lub zniszczone, żadnych sprzętów rolniczych. Wszystkie łóżka były porozpruwane, dookoła leżała gruba warstwa pierza. Wrażenia, których się nie zapomina.

16 maja rozeszła się plotka, że most na Odrze przy Greifenhagen [Gryfino] jest już wolny. Wszyscy ruszyli w drogę. My również. Rzeczywiście, byliśmy zdania, że z drugiej strony Odry panują lepsze, bardziej uregulowane warunki. Skądś nadeszła taka plotka. Niestety, było wręcz odwrotnie, ponieważ tam szaleli Polacy. Nocą o godz. 12 przejechaliśmy przez prowizoryczny most, mijając wóz dyrektora mleczarni Hönmanna z Arnswalde [Choszczno], który nie był w stanie jechać. Pani Hönmann lamentowała, żebym jej pomógł. Nie mogłem jednak tego zrobić, bo musieliśmy pozostać w szyku kolumny. Za mostem skierowano nas na jakiś plac, zabrano nam lisy i dano w zamian jakąś kulawą chabetę, która poruszała  się na trzech nogach i z ledwością ciągnęła nasz ciężki wóz.

Męczyliśmy się z nią do samego Stargardu. W środę 17 maja spotkaliśmy Laskowskiego z rodziną Vanselow, której wyprzęgli konie, co bardzo utrudniało im posuwanie się do przodu. Wzięliśmy ich rzeczy na nasz wóz i zostaliśmy razem. W miarę możliwości trzymaliśmy się razem w 8 - 10 wozów, ponieważ pojedyncze wozy były jeszcze bardziej bezbronne. Noc w wąwozie między Rosenfelde [Rożnowo] (Steinäcker) i Stecklin [Steklno] (Ferd. Bernhard). Nocna burza z oberwaniem chmur. Następnego dnia (18.05) przejechaliśmy przez Bahn [Banie], gdzie musieliśmy pogrzebać krowy i konia, które leżały w upale już co najmniej cztery tygodnie. Bahn, Garz, wszystkie małe miasteczka były prawie całkowicie zniszczone po strzelaninach. Noc tuż przed Pyritz [Pyrzyce]. 19 maja przez Pyritz, gdzie Polacy przez 4 godziny plądrowali nasze rzeczy, zabierając nam stary kożuch wojskowy i scyzoryki. Zegarki straciliśmy już dawno, podobnie jak inne wartościowe rzeczy, pierścionki itd. Tutaj zabrali nam jeszcze obrączki. Po niekończącym się czekaniu wreszcie nas puścili.

Przed Gr. Schönfeld [Obryta] Polacy skierowali nas w kierunku cegielni Sehmsdorf [Czernice]. Podążyliśmy w tym kierunku, myśląc, że mamy tam przenocować. Kiedy jednak chcieli nas zepchnąć dalej na polną drogę, zorientowaliśmy się, że chcą nas tylko zwabić w zasadzkę i zaprotestowaliśmy. Pod wpływem krzyków dziewczyn pozwolili nam zawrócić. Wróciliśmy na szosę, a potem dalej aż do Gr. Schönfeld. Tu zatrzymało się wiele wozów  i nocowaliśmy na wiejskiej ulicy.

Od momentu, gdy przekroczyliśmy Odrę, jazda z kulawym koniem była bezgraniczną męką. Jeden z nas, Vanselow albo ja, musieliśmy przytrzymywać dyszel, żeby nie uderzał o nogi konia. Za to dyszel mocno uderzał w nasze nogi, aż robiły się zielone i żółte. Problem stanowiło wzgórze Paßberg [Brodogóry][2, na które udało nam się wdrapać z wielkim trudem.

 

Pozdrowienia z Giesenfelde - kartka z 1908 r. - źródło: domena publiczna (m.in. fotopolska.eu)

20 maja był pierwszym dniem Zielonych Świątek. Nikt o tym nie myślał, ale ktoś to usłyszał. Pełni nadziei ruszyliśmy dalej, przecież zmierzaliśmy do „domu”. Zapomnieliśmy o krzywdach i trudach. Z Klützow widzieliśmy Giesenfelde i Stargard. Ale jak ten Stargard wyglądał! Już z daleka zobaczyliśmy, że z Kościoła Mariackiego pozostały tylko ruiny[3]. Nie odważyliśmy się jechać polną drogą, przejechaliśmy przez miasto. Przy Springberg ostatni postój. Utknęliśmy przy Hindenburgstein[4]. Kulawa chabeta nie była w stanie pokonać wzniesienia. Pomógł nam uprzejmy Polak z dwoma końmi. W czasie postoju spotkałem wyższych oficerów rosyjskich, którzy byli bardzo mili i powiedzieli, że mogę jechać do Giesenfelde, żeby tam gospodarzyć, ale muszę zgłosić się u rosyjskiego komendanta Stargardu. Około godziny 12 dotarliśmy do Giesenfelde. Stały wszystkie budynki oprócz budynku dla służby, w którym mieszkali Röhrowie i Heyse’owie. Podczas gdy w cegielni panowała ożywiona atmosfera (rosyjska kawaleria), w majątku było pusto. Tylko w mieszkaniu Fladerów mieszkał 20-letni Polak z wujkiem, ciotką i dwoma końmi. Zlecono mu, żeby gospodarował w Giesenfelde, ale oświadczył nam od razu, że odejdą nazajutrz, bo nie mogą się tu wyżywić. Mieszkania służby wyglądały potwornie, większość mebli znikła, a te, które zostały, były zniszczone. Zatrzymaliśmy się tu, a ponieważ Polacy gotowali właśnie obiad, moja matka przyłączyła się do nich, a ja i Vanselow udaliśmy się na obchód folwarku. Wyglądał dobrze. Na domu powiewała czerwona flaga. Wszystkie drzwi stajni i szopy oraz domu były otwarte. W domu ani jednego mebla oprócz mojego fortepianu, poza tym jakiś obcy fortepian i cztery pianina. Żadnych firan, żadnych obrazów na ścianach, pusto. Było to wstrząsające. W oborach zapleśniały gnój, wszystko używane jako latryna. Ogród zadeptany i rozjeżdżony, w ogrodzie stała czerwona sofa z salonu, a w ogrodzie warzywnym leżały wszystkie nuty. Znikły natomiast wszystkie książki, albumy ze zdjęciami itd. Ani śladu po zawartości biurka, pozostałych szaf. Wstrząśnięci poszliśmy z powrotem. Majątek bez żadnego zwierzęcia sprawiał upiorne wrażenie.

Zjedliśmy obiad w mieszkaniu Fladerów, Polka uprzejmie podzieliła się z nami nadwyżką mięsa. Potem poszedłem z Vanselowem do Stargardu zameldować się. Na dziedzińcu kościoła odwiedziłem rodzinne groby, były nieuszkodzone, również groby dziadków. Natomiast nie mogłem odnaleźć grobu Karla Friedricha Giese w starszej części cmentarza. Były tam tylko ślady po bombach. Przy Schellinerstraße [ul. Spokojna] tylko ruiny domów.

Po długim poszukiwaniu znaleźliśmy wreszcie przy Gr. Schifferstraße [ul. Światopełka] (nigdy nie byłem w tej okolicy) rosyjskiego komendanta odpowiedzialnego za Niemców. Wysłał nas do polskiego „burmistrza obozowego”.

Cała ta część miasta, stanowiąca obóz, otoczona była płotem. Śródmieście było całkowicie zniszczone, stały tylko dzielnice na obrzeżach, m.in. osiedle przy Preußenweg [ul. Tadeusza Kościuszki], Zartzigerstraße [ul. Bydgoska], Wilmsstraße [ul. Marii Curie - Skłowskiej] i przy Luisenplatz [fragment ul. Gdańskiej]. U burmistrza stało tak dużo ludzi, że uznaliśmy czekanie za bezsensowne i postanowiliśmy iść do domu i wrócić tu jutro. W międzyczasie przyszedł Laskowski, by zameldować, że byli żołnierze z cegielni i zapowiedzieli, że przyjdą ponownie wieczorem. Gdy wróciliśmy do Giesenfelde, powitał nas lament kobiet: nie możemy pod żadnym pozorem tutaj zostać. Faktycznie, byli Rosjanie, po raz dwudziesty piąty splądrowali wóz, zabrali nam resztkę cukru, a matkę, która chciała temu zapobiec, uderzyli kolbą w klatkę piersiową, aż upadła na plecy, na dyszel wozu. Poza tym powiedzieli: „O, dużo kobiet, wrócimy nocą!” Nie mogliśmy więc naprawdę tu zostać, znowu zaprzęgliśmy naszego umęczonego konia, który z trudem zaciągnął nasz wóz do obozu i odetchnęliśmy, gdy około godz. 10 zamknęła się za nami brama obozu. Był to pierwszy dzień Zielonych Świątek 1945 roku i tak wytęskniony dzień powrotu w ojczyste strony.

Następnego dnia zameldowaliśmy się u polskiego burmistrza, noszącego piękne niemieckie nazwisko Krause[5]. Spotkaliśmy tam również Fladera, który już wcześniej przyjechał z rodziną Koltermann. Pani Röhr z dziećmi i Semmlerowie zostali w Löbnitz.

Pan burmistrz był, jak to było do przewidzenia, nieuprzejmy i nakrzyczał na mnie. Koniecznie chciał mi wmówić, że byłem w partii i źle traktowałem Polaków. Odpowiedziałem, żeby podał mi przykłady. Jego odpowiedź brzmiała: „Nie bądź taki mądry.” Potem przesłuchał kolejno moich ludzi, powiedział im nawet: „Szef sam przyznał, że był w partii.” Na co pani Flader odpowiedziała: „Tak, w takim razie tak było, bo nasz szef nie kłamie, nigdy jeszcze nie skłamał.”

Vanselowa i mnie wysłano natychmiast do pracy wozić żwir. Miałem okazję pójść do naszego wozu i poinformować matkę. Wóz stał jeszcze na ulicy w obozie, przez osiemnaście nocy służył nam jako miejsce do spania. Potem trzeba było go oddać, tak samo konia, i musieliśmy wyprowadzić się do pomieszczenia w mieszkaniu robotniczym w gospodarstwie Weiß.

Mimo że musieliśmy przechodzić przez izbę zajmowaną przez dwie stare kobiety, które były chore i całkowicie zawszone, i że dzieliliśmy z nimi kuchnię, mama potrafiła tę dziurę przytulnie urządzić. Uratowaliśmy jeszcze nasze materace i kilka łóżek. Z ubrania mieliśmy tylko to, co nosilismy na grzbiecie. Najdotkliwsze było jednak to, że miałem tylko jedną parę butów, które na dodatek nie pasowały na mnie, i to, że zabrali nam wszystką żywność, podczas gdy nasi ludzie uratowali co nieco, szczególnie pani Koltermann i Marie Vanselow.

Obozowe jedzenie było niespecjalne. Przygotowywano je i wydawano na brudnym podwórzu, gdzie trzeba było najczęściej pół godziny stać w kolejce. Rano była bardzo cienka zupa z płatków ziemniaczanych, bez niczego w środku, bez żadnych dodatków, nawet bez soli, w południe zupa z ziemniaków z niewielką ilością zmielonego mięsa końskiego. Nie można go było znaleźć w zupie. To było wszystko. Tłuszczu nie było w ogóle. Obiad był z obranych ziemniaków, podczas gdy w porannej zupie pływały obierki. Do tego pracujący otrzymywał 300 g chleba dziennie, niepracujący 100 g,  a więc my obydwoje 400g.

Stopniowo wytworzyło się tzw. „organizowanie”. W mieście, w gruzach domu Winkelhausenów, znaleziono wysłodki, ugotowano z nich syrop, który nam bardzo dobrze służył. Flader bił zwierzynę dla brygady Rosjan i dostawał zawsze łby, których Rosjanie nie jedli i często coś nam z tego oddawał. Pani Koltermann, która przebywała w młynie w Zartzig [Strachocin], przynosiła często chleb. W ogóle muszę z wdzięcznością przyznać, że moi ludzie troszczyli się o nas, jak tylko mogli. Często wzruszało nas to głęboko. Również w późniejszym czasie widoczne było poczucie wspólnoty.

         Praca była bardzo różna. W każdym razie nie wysilaliśmy się bardziej niż to było konieczne. Wożenie żwiru było o tyle ciekawe, że jadąc przez miasto mogliśmy dokładnie obejrzeć zniszczenia. Nasz polski strażnik był prymitywnym człowiekiem, chciał zastrzelić pasące się w żwirowni przy Preußenweg konie, tak dla zabawy. Z wielkim trudem wyperswadowaliśmy mu to.

Następnego dnia pracowaliśmy u murarza, później sprzątaliśmy w willi, na podwórku której leżało mnóstwo banknotów, nikt ich nie podnosił, bo zakładano powszechnie, że niemieckie pieniądze nie mają już żadnej wartości. Były to przeważnie banknoty 50-markowe. Orzeźwieniem była znaleziona butelka soku z czarnej jagody, którą sprawiedliwie podzielono. Czwartego dnia, 27 maja, mieliśmy w fabryce Hurlin ciężką pracę[6]. Musieliśmy wyładować i przenieść rury, po czterech mężczyzn jedną rurę, przy czym najwyższy był najbardziej obciążony. Wieczorem byłem kompletnie wykończony i załamany. W kolejnym dniu musiałem zostać w łóżku, nie miałem siły. 26 maja przyszedłem znowu do pracy. Razem ze starym Fubelem poszedłem do małej grupy, która miała zbijać regały itd. To nie było trudne, ale wieczorem musieliśmy jeszcze pojechać do nowej fabryki George, wymontować silniki i załadować deski. Wróciliśmy do domu dopiero o godz. 10.

Nazajutrz dopadła mnie choroba obozowa i to potężnie. Czy był to tyfus czy czerwonka, nie wiadomo.  Mimo że było nas ok. 6000 osób w obozie, nie było ani lekarza ani apteki. Leczyliśmy się węglem drzewnym i zacierkami. Dzięki troskliwej opiece mamy mogłem po raz pierwszy wstać po 8 dniach, a po 14 dniach, 11.06. podjąć pracę, mimo sprzeciwu mamy, która chciała zatrzymać mnie jeszcze w domu.

W międzyczasie usłyszałem, że w brygadzie „Jurek” jest podobno dużo lżej, niż w brygadzie „Hurlin”. Rosjanie wymagali dużo więcej i kazali ciężej pracować niż Polacy.  „Robotten, robotten! szybciej, szybciej! – słyszało się przez cały dzień. Za to dawali dodatkowo jedzenie ze sporymi porcjami mięsa. Polacy nie dawali nic do jedzenia, musiało wystarczyć wyżywienie obozowe, ale nie wymagali tak dużo pracy, bo sami niechętnie dużo robili. Mimo że dobre jedzenie kusiło, to po prostu nie mogłem ciężko pracować. Wcisnąłem się więc 11 czerwca potajemnie na porannej zbiórce do brygady „Jurek” i zostałem w niej do samego końca, z dwudniową przerwą, gdy musiałem pracować w grupie budującej drogę.

U Jurka dzień wyglądał całkiem nieźle. Byliśmy zgodni, że będziemy się starali ze wszystkich sił obijać i Polak  zgodził się na to. Powiedział: - Nie mogę wam dać nic do jedzenia, a więc nie mogę również wymagać dużo pracy. Przekazano mu zakład Gau przy Wilmsstraße, a naszym zadaniem było doprowadzić zakład do porządku[7]. Także rozbudować jego dom, w którym brakowało m. in. fasady. Często siedziałem jako pomocnik murarza na dachu. Ku mojemu zaskoczeniu stwierdziłem tam, że razem z ubraniem ważę tylko 140 funtów. Moja najwyższa waga wynosiła kiedyś 206 funtów, średnia waga przed wojną 195 - 196 funtów, a w czasie wojny 175 - 176[8]. Byłem trochę wstrząśnięty, stojąc na wadze. Już dawno nie patrzyłem w lustro. Mówiono mi później: - Można cię postawić u każdego lekarza jako szkielet.

Oprócz tego nasz Polak politykował chętnie. Pewnego dnia powiedział do mnie: - Co Pan powie o Wilhelmie II? Spojrzałem na niego zdziwiony. Wtedy rzekł: - Wilhelm II powiedział: „Odchodzę, żeby Niemcy mogły żyć”. Co mówi Hitler? „Zostaję, żeby Niemcy padły”. Wy wszyscy Niemcy wymyślaliście cesarzowi. Jeszcze będziecie go chwalić! I to trzeba było usłyszeć od Polaka[9].

Z moich znajomych niewielu było w obozie. Nikogo z większych obszarników i rolników w okolicy, ze stargardzkich rolników czterech lub pięciu. Był tam dr Hempel[10] z rodziną, musiał on prowadzić praktykę lekarską dla Rosjan i jeździć po okolicy, mimo że nie miał ręki i nogi. Pewnego dnia zjawiła się panna Heinrich, jej rodzice i rodzeństwo też tu byli. Często nas odwiedzała pani Wendt, teściowa doktora du Vinage[11], przychodzili wtedy nasi ludzie i przynosili zawsze coś do jedzenia. Pewną sławą cieszyły się zupy chlebowe mojej matki, które gotowała z resztek chleba i syropu. W ogóle mama odnalazła się w tych warunkach doskonale, umiała się przystosować. Nasz pokoik, 4 m na 1,7 m, urządziła tak przytulnie jak to tylko było możliwe. Była przez wszystkich podziwiana. Niestety, w ostatnich dniach zachorowała na to samo. Poza tym czuliśmy się już jak w domu. Szklarz Mayer oszklił nam okno[12]. Zapewne  Fladerowie, Fubelowie, Thomy od radia czy inni mieszkali lepiej. Najgorsze było sąsiedztwo pani Gennermann i jeszcze jednej, które były tak zawszona, że mama znalazła któregoś dnia na wspólnym stole kuchennym sześć wszy (żywych). Ciągle kontrolowaliśmy się wzajemnie, czy też jakichś nie mamy.

Pewnego razu musiałem wygłosić dla oficerów rosyjskich wykład o niemieckim rolnictwie, co było bardzo trudne, ponieważ trzeba było tłumaczyć każde zdanie, a oni bez przerwy przerywali pytaniami.

Pan burmistrz, który był taki grubiański w stosunku do mnie, po kilku dniach zrobił się niespotykanie uprzejmy, nigdy nie dowiedziałem się dlaczego. Przecież odciąłem mu się. Niestety, burmistrz stawił zdecydowany opór moim staraniom powrotu do Giesenfelde. Nic z tego nie wyszło. Niektórzy z naszych ludzi chodzili tam potajemnie i relacjonowali, że wszędzie jest pusto, znikły nawet fortepiany. Pewnego razu było tam 25 Polaków, którzy mieli prowadzić gospodarstwo. Kazali mi powiedzieć: - Szef musi wrócić, my nie wiemy, co robić, szef musi powiedzieć.

Polski burmistrz nie zgodził się nawet na to, żebym poszedł tam któregoś popołudnia i zatrudnił ludzi. Także tych 25 osób dało drapaka po dwóch dniach.

         Poza tym mieliśmy dobre stosunki ze wszystkimi. Szczególnie ze stargardzkim rolnikiem Müllerem i jego rodziną, którzy mieszkali w tym samym domu,  z panną  „Izba Rolna” (nie pamiętam, jak się nazywała), monterem Böselem od Hurlina i czeladnikiem piekarskim, który zawsze pomagał przy gotowaniu syropu, także z naszym gospodarzem, astmatycznym panem Weissem. Temu ostatniemu zawdzięczamy wózek ręczny.

         Tymczasem mnożyły się plotki, że ma nastąpić jakaś zmiana. Albo my, albo Polacy, mamy odejść. A jeśli my, to każdy tylko z bagażem o wadze do 40 funtów. Problem, jak to zrobić, był coraz bardziej palący i rozpoczęło się dzikie poszukiwanie wózków ręcznych. Mojej matce udało się dojść do porozumienia z panem Weissem. On dał dobry wózek, na który pięć osób załadowało bagaż, a ja miałem go ciągnąć. Wątpię, by któraś z tych osób jeszcze żyła, bo wszyscy byli starzy i niedołężni.

27 czerwca w południe był wielki apel, na którym rosyjski komendant odczytał nam rozporządzenie, że następnego ranka mamy stawić się na ulicy obozowej gotowi do wymarszu, każdy z bagażem do 40 funtów. Zabraliśmy się do pakowania. Musieliśmy, niestety, zostawić teraz nasze materace, nasze dywany, nasze zdjęcia rodzinne, które do tej pory udawało nam się uratować. Również kankę z 20 litrami syropu. Następnego ranka strasznie bez przerwy padało. Lało jak z cebra. Mimo to polscy żołnierze wypędzili nas z domów. Polacy byli w ogóle gorsi od Rosjan (z nielicznymi wyjątkami). Wprawdzie doświadczyliśmy, jak pan porucznik i adiutant rosyjskiego komendanta w towarzystwie tłumaczki weszli nocą do naszego pokoju i zabrali matce rzeczy, które leżały przy jej łóżku, tak że następnego ranka nie miała co na siebie włożyć, to jednak Rosjanie nie byli tak nienawistni, mściwi i podli jak Polacy, szczególnie niedorostki.

         Po dwóch godzinach stania  w deszczu wyruszyliśmy w drogę. Na moście na Inie usłyszeliśmy: - Wracajcie, wyruszymy jutro! Rosyjski komendant zlitował się z powodu deszczu. Widziałem jeszcze naszych ludzi Koltermannów, Laskowskich, Friedę Vanselow z rodziną i ze starym Vanselowem i udało mi się ulokować ich przy Wilmsstraße. Erika Koltermann, która dopiero wstała po chorobie, leżała zmęczona i wyczerpana na wózku na bagażach, oczywiście przemoczona do suchej nitki, po 6 godzinach stania w deszczu.

         Następnego dnia rzeczywiście wyruszyliśmy, przy ładnej pogodzie. Mama szła powoli obok. Nie wyzdrowiała jeszcze z choroby obozowej, mimo że jakiś czas temu wstała z łóżka. Biegunka bardzo osłabiała. Pan Weiss dyszał obok, tak samo jego gospodyni. 74-letni staruszek pomagał ciągnąć wózek, a w każdym razie próbował, ja byłem jedyną siła pociągową w stanie wycieńczenia.

Niekończący się pochód nędzy toczył się do przodu, z wózkami ręcznymi, taczkami, wózkami dziecięcymi itd., ciągle popychany przez polskich żołnierzy. Trasa wiodła przez całe miasto: Johannisstraße [część obecnej ul. B. Chrobrego], Gerichtsplatz [pl. Wolności], Hindenburgstraße [ul. S. Czarnieckiego]. Heiliggeiststraße [ul. Bogusława IV], Friedrichstraße [ul Warszawska] do Klützower Chaussee [szosa kluczewska]. Potem nagle przy Springberg skręciliśmy w polną drogą prowadzącą do cegielni. To była prawdziwa męka. Mokra droga była po chwili zupełnie rozjeżdżona. Tę okrężną drogę wybrano pewnie dlatego, by można było  dokładnie splądrować nasze rzeczy. Nam udało się raz jeszcze tego uniknąć, ale pan Weiss stracił porządne buty z cholewami, w zamian dostał parę podartych.

         Tu po raz ostatni widziałem Giesenfelde. Był to rozdzierający serce widok, śmiertelny cios dla mojej matki. Odtąd stała się apatyczna. Cegielnia była zdemontowana, pole wyglądało jak pustynia - nasza zawsze zadbana ziemia, do której byliśmy tak przywiązani. Wszystkie drzwi i bramy w naszym folwarku były pootwierane, kopce z ziemniakami nietknięte, ok. 15 000 cetnarów ziemniaków siewnych leżało 29 czerwca jeszcze pod zimowym przykryciem i gniło. Naprawdę wstrząsające. Na dachu domu powiewała wciąż czerwona flaga.

         Z cegielni trasa prowadziła z powrotem do Preußenweg, w kierunku jeziora Miedwie. Koło wieczora dotarliśmy tam wyczerpani. Z naszych ludzi byli z nami tylko Fladerowie i Marie Vanselow z rodziną oraz starzy Fubelowie z córką i młody Fubel, który odnalazł się w Stargardzie. Noc mieliśmy niespokojną, ponieważ nastąpił nawrót  choroby u mojej matki. Leżeliśmy w willi bez mebli, bez słomy. 30 czerwca przeszliśmy przez Altdamm [Szczecin Dąbie]. Kazano nam iść przez całe miasto i lotnisko, mogliśmy odpocząć dopiero przed Finkenwalde [Szczecin Zdroje]  na podwórzu koszarowym. To znaczy o odpoczynku nie było mowy, bo cały czas byliśmy niepokojeni, a poza tym burczało z głodu w żołądkach. Byliśmy szczęśliwi, gdy zaczynało świtać i ruszyliśmy dalej.

Pałac w Giżynku. 2005 r. Fot. M. Kuszela

1 lipca czekała nas wielka niespodzianka. Na dworcu Finkenwalde przeszukano nas „oficjalnie”. Musieliśmy przejść przez budkę kontrolną, przed którą musieliśmy wszystko wyładować i otworzyć worki. Wysocy rangą polscy oficerowie z orderami zarządzili, co ma zostać. Wśród wyzwisk i przekleństw, bo - jak mówili - SS postępowało w Polsce podobnie. Słychać było krzyki i płacz, rozgrywały się straszne sceny. Nie szczędzono kopniaków, uderzeń pejczem i kolbami.  Nam się za bardzo nie naprzykrzali, bo już nic nie znaleźli. Zostawili nam posłania, nie znaleźli woreczka ze srebrną zastawą stołową, którą udawało nam się dotąd uratować. W pośpiechu musieliśmy wszystko załadować i ruszać dalej. Przez Finkenwalde i Podejuch [Szczecin Podjuchy]. Tu oczekiwała nas druga niespodzianka. W koszarach rosyjscy żołnierze dali nam do jedzenia, co mieli: chleb, zupę, ja dostałem puszkę ze strąkami, które spożyliśmy na najbliższym postoju. Rosyjski żołnierz zabrał matce parasolkę i rozłożywszy ją poszedł dumnie dalej. Za Sydowsaue [Szczecin Żydowce] wybrano do pracy silnych mężczyzn i zatrzymano ich tam.

Młodego Fubela spotkał również ten los. W kolumnie tej widziałem również właściciela mleczarni Hoffmeistera.

Przez łąki dotarliśmy do Odry, przez którą prowadził prowizoryczny most obok autostrady. Po długim czekaniu dostaliśmy się na drugą stronę i odetchnęliśmy. Wydostaliśmy się z rąk Polaków. Poza tym rosyjski komendant obiecywał nam w Stargardzie, że po drugiej stronie Odry zaopiekują się nami Niemcy. Liczyliśmy bardzo na ciepły posiłek i schronienie w barakach. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Zmęczeni siedliśmy na drodze obok autostrady niemieckiej. Powitał nas jedynie deszcz. Zrobiłem  dla matki posłanie w zagłębieniu w ziemi; była u kresu wytrzymałości. Mnie też niewiele brakowało. Na palenisku ugotowałem jej zupę z resztek mąki i podzieliłem chleb ze starym Fubelem, który bardzo skarżył się na głód.

Minęła noc. Rano załadowaliśmy przemoczone posłania i z trudem wdrapaliśmy się po stromej drodze na autostradę. Podporą była dla mnie panna Groß, nauczycielka ze Stargardu, która z zapałem i odwagą ciągnęła swój wózek, obok szedł jej 70-letni ojciec. Pomagaliśmy sobie wzajemnie wciągnąć nasze wózki na górę. Do dziś jestem jej wdzięczny. Przy rozwidleniu drogi na Kolbitzow [Kołbaskowo] radosna niespodzianka. Spotkaliśmy znowu pozostałych mieszkańców Giesenfelde: Koltermannów, Laskowskich, starego Vanselowa z Fredą i rodziną. Poza tym zawołał mnie jakiś chłopiec i przekazał mi, że Müllerowie mają dla nas kwaterę. Müllerowie poszli dalej i zostawili dla nas swoją kwaterę. Zabrałem ze sobą wszystkich ludzi z Giesenfelde. Erika Koltermann leżała apatycznie na wózku. Następnego ranka w Kolbitzow  zmarła w wieku 20 lat. Pochowaliśmy ją na tamtejszym cmentarzu. Pani Heise zmarła wraz z dwójką dzieci jeszcze w Stargardzie. O jej mężu nic nie słyszeliśmy.

Ponieważ wszyscy potrzebowaliśmy odpoczynku, zarządziliśmy dzień wytchnienia, który nam dobrze zrobił. Tylko moja matka już dłużej nie mogła iść. Odtąd musieliśmy kłaść ją na załadowany wózek i ciągnąć. Znaleźliśmy tu również w kopcu ziemniaki, więc mieliśmy co ugotować. Dołączył tu do nas George, który pchał taczki i główny inspektor z Barnimskunow [Barnim], który niósł na plecach jedynie mały worek.

 ***

 

W czasie dalszej wędrówki na północny zachód (za Odrą - w radzieckiej strefie okupacyjnej) zachorowała matka J. F. Giesego. Podczas leczenia w szpitalu w Greifswaldzie zmarła 1 sierpnia 1945 r. Sam autor wraz z innymi zatrzymał się w Kindshagen, gdzie zarządzał majątkiem. Z czasem J. F. Giese wyjechał do Schwerina.

Zmarł 3 grudnia 1951 r.   

Reklama cegielni J. F. Giese. 1911 r.

 

 

 


 

Przypisy:


[1] Wspomnienia J. F. Giese zatytułowane „Giese - Giesenfelde” ukazały się w Niemczech na łamach „Die Pommersche Zeitung” 1973, Folge 45 - 52, 1974, Folge 1 - 39. Powtórnie zostały opublikowane na stronach książki: H. Bliss, H. Hofmann, Als Stargard verloren ging. Die Kämpe in Südpommern, bei Stargard und im Oderbrückenkopf Flucht und Vertrebung der Bevölkerung, Witzenhausen 1995, s. 20, 24, 45 - 46, 157 - 159, 175 - 177, 188 - 191.

[2] Brodogóry porośnięte roślinnością stepową wznoszą się w okolicy wsi Brody (niem. Pass). Na południe od wsi Brzesko – Brzeska Góra (88 m  npm.), a w pobliżu Lipia Góra (83 m. npm.)

[3] W kościele NMP w wyniku działań wojennych spalił się dach i hełm wieży północnej, w kilku miejscach zawaliło się sklepienie obejścia, a sklepienie nawy głównej było bardzo spękane i groziło runięciem. Wnętrze kościoła było bardzo zdewastowane. Pierwsze prace zabezpieczające bryłę kościoła rozpoczęto w 1946 r.  K. Kalita - Skwirzyńska, Stargard Szczeciński, Wrocław - Warszawa - Kraków, 1983, s. 154 - 155.

[4] Kamień Hindenburga, który obecnie znajduje się przy skrzyżowaniu ulic: Spokojnej i Różanej. Paul von Beneckendorff Hindenburg (1847 - 1934), niemiecki feldmarszałek i polityk.   W czasie I wojny światowej dowódca  frontu wschodniego, następnie szef sztabu generalnego. W okresie międzywojennym  w latach 1925 - 1934 prezydent Republiki Weimarskiej, umożliwił A. Hitlerowi dojście do władzy, mianując go w 1933 r. kanclerzem.

[5] Chodzi tutaj prawdopodobnie o Jana Krauze, naczelnika milicji w Stargardzie w pierwszych miesiącach po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną. 

[6] Fabryka maszyn Roberta Hurlina przy Königstrasse 40. (ul. Bolesława Krzywoustego), Stargarder Adressbuch 1937, s. 249.

[7]Fabryka materiałów budowlanych „Gau i Spółka” (Gau u. Co.) mieszcząca się przy Wilmsstrasse 18 a (ul. M. Curie - Skłodowskiej),  Stargarder Adressbuch 1937, s. 225

[8] 1 funt = 1,45 kg

[9] Wilhelm II (1859 - 1941 ), król pruski i cesarz niemiecki w latach 1888 - 1918. W obliczu klęski w I wojnie światowej i po wybuchu rewolucji listopadowej 1918 roku w Niemczech zbiegł do Holandii i abdykował.

[10] Dr Helmuth Hempel weterynarz zamieszkały przy Zartzigerstrasse 31, Stargarder Adressbuch 1937, s. 241.

[11] Hans du Vinage dr prawa sądu okręgowego zamieszkały przy Bahnhofstrasse 16. (ul. S. Wyszyńskiego). Stargarder Adressbuch 1937, 357.

[12] Wilhelm Mayer szklarz z Breitestrasse 22 (ul. Pocztowa), Stargarder Adressbuch 1937, s. 291.

...............................................................

 

 

 

 

 

 

 

Realacja pochodzi z wydanej w 2005 roku przez Towarzystwo Przyjaciół Stargardu dwujęzycznej książki "Stargard moje miasto. Wspomnienia polskich i niemieckich stargardzian z przełomu 1945 roku. Stargard meine Stadt. Erinnerungen deutscher und polnischer Stargarder von der Zeit um 1945.". Tam też znajdują się przypisy do poszczególnych wydarzeń.

W skład kolegium redakcyjnego wchodzili: Andrzej Bierca, Krystyna Downar, Alicja Golisz -Wollek, Bożena Kuszela, Edward Olszewski.